Dlaczego
biegająco-chodząco-fotografująca – ponieważ niektórzy
biegali, inni chodzili a jeszcze inni biegali lub chodzili i
fotografowali
Tomek: Znowu
się spotykamy na Polesiu. Od ostatniego razu nie minęło dużo
czasu ale dla Przyrody to całe lata świetlne. Ciepło, wszystko
kwitnie zupełnie inaczej niż w marcu. Wystartowaliśmy w Starym
Załuczu – 4 osoby biegiem: Gosia, Karolina, Ola z samej Warszawy
i Paweł a dwie osoby powolutku noga za nogą na piechotkę: Karolina
i złożony przeciwnościami zdrowotnymi Tomek czyli skrybo-fotograf.
Nasze
cele: Ścieżka Spławy i Ścieżka Dąb Dominik.
Jedni
biegiem, drudzy na piechotę a wszyscy spotkaliśmy się na pięknie
ogrzanym „molo” nad jeziorem Moszne.
Słoneczko dopisało podczas
całej wyprawy i świeciło solidarnie tym szybszym i tym
wolniejszym.
O
biegowym przygodach m.in. o tym co robić gdy atakuje niewidzialna
klępa albo jak spotykamy dwustu kilogramową świnie na drodze
opowiedzą w ciekawym i zabawnym dialogu Ola oraz Ojciec Przewodnik
Paweł ( proszę Go nie mylić z Mitycznym Przewodnikiem z Lasów
Janowskich, jeszcze mu trochę brakuję ale na Ścieżce Spławy o
długości ok. 4km „zrobił” 17km więc talent ma
). Oddaje głos biegaczom:
Ola: Poleski
Park Narodowy. Kto nie był już dziś może żałować. Jakiś czas
temu lubelska grupa biegowa Insane Runners zaprosiła naszą
Goldenową drużynę na wspólne wybieganie. Wiosna obfituje w
imprezy biegowe więc większość nie mogła dotrzeć z powodu
różnych biegów, ale ja dzielnie reprezentowałam nasz złoty
Team. Pobudka w dzień wolny od pracy o godz. 5:30 to nie jest
najlepszy pomysł, ale to co zobaczyłam potem w 100% zrekompensowało
mi tak wczesne zerwanie się z łóżka. W 6 osób pojechaliśmy
do oddalonego od Lublina o 50km, Urszulina. Zakupiliśmy bilet
rodzinny – wszak biegacze to jedna wielka rodzina, i ruszyliśmy
dalej na parking przy Muzeum skąd miała się zacząć nasza
wyprawa. Tomek z racji kontuzji przewodził drużynie marszowej,
ale jako największy znawca tamtejszych terenów, dał nam wskazówki
jak mamy biec. Pod przewodnictwem Pawła, żeńska część wyprawy
ruszyła na trasę.
Paweł: Jakiś
czas temu jako przedstawiciel lubelskiej grupy biegowej Insane
Runners w uzgodnieniu z Prezesem Zarządu, Wiceprezesami Zarządu,
Przewodniczącym i Członkami Rady Nadzorczej oraz skarbnikiem grupy
zaprosiłem drużynę Goldenową na wspólne wybieganie. Pomysł
tego, żeby zorganizować "coś większego" zrodził się
wczesną wiosną, kiedy byliśmy tam pierwszy raz (mówiąc
oczywiście w uogólnieniu). Drużyna Goldenowa stanęła na
wysokości zadnia i wysłała w daleką drogę swojego specjalnego
wysłannika, a w zasadzie wysłanniczkę, co w kontekście dalszych
okoliczności pozostanie nie bez znaczenia, czyli Olę.
Data
27 kwietnia nie była sprzyjającą okolicznością dla biegaczy,
których ilość została mocno ograniczona przez okoliczności...
rożne ...najogólniej mówiąc zdrowotne i rodzinne. I tak wcześnie
rano wyruszyliśmy dzieląc się na skład chodzący (Karolina i
Tomasz) oraz truchtający w składzie (w kolejności alfabetycznej:
Aleksandra, Karolina, Małgorzata oraz babski król czyli piszący te
słowa Paweł) do wyżej wymienionej miejscowości. Zdawałem sobie
sprawę że poprowadzenie grupy przez ścieżki prowadzące przez
bagna i torfowiska Polesia to nie lada
wyzwanie
i mimo tego, że Tomek poprzysiągł mi wsparcie telefoniczne
wyruszając czułem głaz odpowiedzialności na swoich barkach.
Pierwszą częścią wyprawy była moja ulubiona ścieżka czyli
"Spławy". Bardzo gładko w dużej części po
drewnianych pomostach dotarliśmy do jeziora Łukie. Również bez
większych problemów dotarliśmy do asfaltu. Z tego miejsca mięliśmy
około kilometra do samochodu... .
Ola: Bez
większych problemów, ale ze studiowaniem mapy w jednym z punktów
informacyjnych gdzie nasz Król zdecydowanym gestem wskazał drogę i
dopełnił słowami: "Tędy!"
Nikt nie kwestionował,
że Paweł wie gdzie jesteśmy i gdzie podążamy. W doborowych
nastrojach potruchtaliśmy dalej, licząc po drodze bociany aż
trafiliśmy na kucyka. Przymusowa przerwa bo jak nie pogłaskać
takiego cudaka i nie strzelić słit foci?
Chwila wytchnienia na
picie i odżywianie i ruszyliśmy dalej. Słońce pięknie nam
świeciło, mała wioska z surowym klimatem, domkami jak z bajki,
zero ludzi i ... zero naszego samochodu. Zauroczeni krajobrazem nie
zauważyliśmy jak pogubiliśmy się. Przystanek autobusowy to
doskonałe miejsce na przerwę i .. telefon do przyjaciela. Tomek wie
na bank gdzie jesteśmy :)
Paweł: Przyjaciel
pewnie by pomógł, gdybym przekazał mu bardziej precyzyjne
informacje oprócz tego, że znajdujemy się już na asfalcie. Gdy
jedno ucho miałem całkowicie zaangażowane w rozmowę z Tomkiem do
drugiego zaczęło wpadać słowo "świnia" powtarzane
przez trzy pary kobiecych ust. Myślę sobie, że jeszcze nie ma
półmetka, a panie już tak zirytowane na moją osobę. Odwróciłem
się, żeby zobaczyć się czy jest już bardzo źle i wtedy w
odległości kilkudziesięciu metrów moim oczom ukazała się wielka
locha. Zwierzę było takich rozmiarów, że na wąskiej asfaltowej
drodze nie wyminął by go nawet chudy rowerzysta. No dobra,
przegiąłem, ale samochód na pewno by nie przejechał.
Na
początku nieśmiało i z pewną obawą podążyliśmy w jej
kierunku. Natomiast kiedy okazało się, że świnia nie jest
nastawiona na konfrontację fizyczną, a w zasadzie niewiele robi
sobie z naszej obecności zastąpiła zabawa pt. "kto bliżej
podejdzie do świni". Eh... mieszczuchy. Ciekawe jaką minę
miałby właściciel tego zwierzęcia widząc że sprawiło ono
grupie dziwnych ludzi tyle radości. Monumentalny rozmiar Pani Świnki
budził tyle respektu, że nikt nie miał na tyle odwagi żeby ją
pogłaskać. Zdawało się, że wspólnym zdjęciom i śmiechom nie
będzie końca. A refleksje na temat jedzenia wieprzowiny i typowania
prawdopodobnej wagi świni trwały przez kolejne kilometry. Kiedy
mijały kolejne, a samochodu dalej ani widu użyliśmy tajemnej broni
(dla resztek mojego honoru chyba) czyli GPSu w telefonie Karoliny.
Najprostszą opcją okazało się zawrócenie i bankowe dotarcie do
samochodu. Nie wiem czy strach przed ponownym spotkaniem z ogromną
wieprzowiną, czy żądza przygody spowodowana endorfinami
wyzwolonymi spotkaniem z takim stworem (tak czy inaczej czuję że
świnka miała w tym swój udział) spowodowała, że wymyśliliśmy
całkiem inną opcję.
Ola: Podążając
przed siebie, przekonani, że biegniemy we właściwym kierunku
trafiliśmy na polanę z amboną. I co? Wiadomo - zbiegamy z trasy bo
być i nie zajrzeć do środka to nie w stylu naszej wesołej
gromadki.
Kiedy wdrapywaliśmy się na górę doszły nasz dziwne
dźwięki w zaroślach ale co tam! My pniemy się po drewnianych
schodkach na szczyt. Widoki z góry były cudne, zapomnieliśmy o
stworze czającym się gdzieś tam na nas. No ale Paweł nie byłby
sobą, gdyby nie zrobił psikusa. Gdy już wszystkie dzielnie
truchtałyśmy w kierunku ścieżki, na tyle głośno wykrzyczał "
**(^^%&)(_P ", że pobiegłyśmy za nim. No dobra -
przyznaję się, ja wystraszyłam się. Potem śmiechu nie było
końca. Tym sposobem dobiegliśmy do jeziora, tego samego, które
widzieliśmy na początku wyprawy tyle, że byliśmy po drugiej jego
stronie czyli .. zagubiliśmy się ponownie :) Krótka decyzja
"Tędy!" i wracaliśmy na asfalt z nadzieją, że nasza
locha jeszcze będzie gdzieś tam na trasie. Nie było, był za to
dzielny Grześ w czadowych okularach. Kiedy je zdjął wiedzieliśmy
czemu je nosi...
Paweł: Taaak.
Wyglądał jakby spotkał się po potańcówce w remizie z chłopakami
z sąsiedniej wsi. Podczas, gdy ja wykorzystywałem kolejne koło
ratunkowe w postaci telefonu do przyjaciela (właściwie wszystkie
trzy koła były takie same) dziewczyny podczas rozpytania Grzesia
ustaliły że jego obrażenia powstały na skutek konfrontacji z
drzewem podczas jego cięcia, czy jakoś tak. Oli nawet udało się
zrobić operacyjne zdjęcie osobnika, tak na wszelki wypadek, a nóż
okaże się że to właśnie on ukradł kurę Sołtysowi. Teraz
już naprawdę wybraliśmy najłatwiejszą drogę do samochodu, po
drodze napotykając tubylczych skaterów, zamknięty punkt
biblioteczny oraz nietubylczych rowerzystów który nieśpiesznie nas
wyprzedzili (to nie będzie nasze ostatnie spotkanie tego dnia).
Samochodem przedostaliśmy się do kolejnej ścieżku dydaktycznej -
"Dominik".
Tak, jak wspomniano wcześniej
kupiliśmy rodzinny bilet wstępu do Parku i miała go grupa
chodząca, która miała czekać na nas nad jeziorem Moszne
znajdującym się właśnie na tej ścieżce. Tylko jak to
wytłumaczyć urzędnikowi który sprzedaje bilety i czeka przed
wejściem na ścieżkę. Postanawiam użyć moich wątpliwych
talentów krasomówczych. Zaczynam: "chciałbym przekonać Pana,
że kupiliśmy już dziś bilet mimo, że go nie mamy..." na co
Pan bileter bez chwili namysłu odpowiada wskazując na koleżankę w
getrach moro: "tamta Pani mnie przekonuje". Jak to zrobiła?
Oddaje głos "tamtej Pani".
Ola:
wtedy byłam przekonana przez chwilę... bardzo krótką chwilę, że
to mój urok osobisty. Jednak naszą przepustką okazały się moje
moro ledżinsy od Nessi, które wpadły panu strażnikowi w oko. I
czar prysł chociaż cieszyłam się, że dzięki temu bezproblemowo
dostaliśmy się na szlak i spokojnie udaliśmy na ustalone miejsce
spotkania z naszymi piechurami - Karoliną i Tomkiem. Po drodze
zatrzymaliśmy się, na krótkie spotkanie z dębem Dominikiem. Mnie
widok na tyle zachwycił, że chciałam tam zostać. I tu ponownie
natknęliśmy się na spotkanych wcześniej rowerzystów. Im miny
były bezcenne a my śmialiśmy się, że teraz pewnie zachodzą w
głowę jak to się stało, że oni na rowerach a my i tak jesteśmy
przed nimi :) To co? w drogę ku jeziorku, ale jakbyśmy się nie
zgubili choć raz.. ten ostatni raz to nie byłoby to :) znów
zawracanie na właściwą ścieżkę w kierunku jeziora gdzie już
widzieliśmy naszych współtowarzyszy wyprawy. Nie powiem, ich
docinki były zacne - "Wy biegiem, my spacerkiem a i tak
jesteśmy przed Wami". Chwila wypoczynku, wspólne zdjęcia i
dalej w drogę. Już wiedzieliśmy, że 30km dzisiaj nie zrobimy, ale
gdzie obiecane błotko i woda?
Paweł: Woda
była, błotko też, wystarczyło by tylko na chwilę zejść z
kładek. Podsumowując zrobiliśmy około 22 km świetnie się przy
tym bawiąc. Po tej wycieczce mam pewne przemyślenie. Jadąc na nią
wydawało się, że złapałem Pana Boga za nogi. Jadę biegać z
trzema kobietami. Będę prawdziwym samcem alfa. To dopiero będzie
dzień. Nic bardziej mylnego. Pomimo zdecydowanie pozytywnych wrażeń
estetycznych, było coś co podkopało moją wiarę w siebie na
bardzo długo, jeśli nie na zawsze. Panie w swoim fantastycznym
poczuciu humoru zjednoczyły się w mniej lub bardziej wyrafinowany
sposób permanentnie dokuczając mojej skromnej osobie. Dowiedziałem
się np. ze prędzej złamię zęba "trójkę" niż
"trójkę" w maratonie itp. Momentami tęskniłem za moimi
Insain kolegami, bo chociaż nasze rozmowy nie są zbyt górnolotne,
wiem chociaż o czym do mnie mówią. Od tego dnia przestałem
zazdrościć też arabom, którzy posiadają więcej niż jedną
żonę, a naiwniakom którzy "bohatersko" tracą swoje
życie mamieni wizją 72 dziewic w muzułmańskim raju mówię
stanowcze "nie idźcie tą drogą". A tak już na poważnie
dziękuję wszystkim wariatom za ten dzień(w kolejności losowej):
Karolinie, która przezwyciężyła tego dnia naturę mega śpiocha
za to, że była; Tomkowi za to, że mimo kontuzji jak zawsze nie
zawiódł; Karolinie K. za to, że się nie bała i wczuła się w
Insain klimat, Gośce za to, że była jak zawsze i Oli za to, że
przemierzyła ponad 200 km po to żeby przebiec ledwie ponad 20
(gdzie tu sens i logika).
Ola: Bieganie bez sensu i logiki jest najprzyjemniejsze :)
Ola: Bieganie bez sensu i logiki jest najprzyjemniejsze :)
Statystyki:
2 samochody
6 osób
2 drużyny
4 kobiety i 2 mężczyzn
6 telefonów i co najmniej jeden z GPS
25 bocianów w tym dwa sztywne - jeden jako reklama pewnych klejów a drugi w ogródku.
1 świnia
1 kucyk
kilkanaście krów
1 lokalny rowerzysta Grześ
2 nietambylszych rowerzystów
2 skejterów
Przede wszystkim brawo za tak wczesną pobudkę w dzień wolny. Trasa jak zwykle malownicza i aż chłonie się widoki.
OdpowiedzUsuńBabski Królu, w takim wybornym gronie to powinieneś ryj w ryj stanąć z tą świnią!!