poniedziałek, 7 kwietnia 2014

„To jest k*** dla maratonistów” czyli 41. Maraton w Dębnie.


To słowa, którymi młody człowiek w wieku lat może ośmiu wytłumaczył swojemu koledze w wieku lat może sześciu zasadność rozkładania przez wolontariuszy punktu odżywczego na ulicy. O tym, że maraton jest wiedzą już najmłodsi mieszkańcy tej dwudziestotysięcznej gminy w województwie zachodniopomorskim. Oprócz tego, że wiedzą że jest to wiedzą po co jest i mam wrażenie że żyją nim.
W miasteczku pojawiłem się dzień wcześniej i maraton było już widać. Wynika to samo z siebie, w małym miasteczku ciężko nie zauważyć dwóch tysięcy ludzi popijających kolorowe izotoniki. Odbiór pakietów startowych zorganizowany bardzo sprawnie w sali gimnastycznej, w tym samym miejscu małe „ekspo”. Wolontariusze wydający pakiety mili... nie, może lepszym słowem było by wyluzowani (pani oznajmiła mi że „mężczyźni rozwijają się umysłowo do siódmego roku życia”). Obok z stołówce pasta party. Makaron niestety słaby. Do tego woda, kawa, herbata. Standardzik. Pierwszy raz w czasie mojej krótkiej kariery maratońskiej zdecydowałem się na nocleg zapewniony przez organizatora, a co tam, przyjechaliśmy męskim towarzystwem w liczbie sztuk sześciu, więc twardym trzeba być. Organizator kwaterował uczestników w podstawówce, gimnazjum i … na plebanii. Mi trafiło się coś pomiędzy podstawówką a plebanią, czyli sala od religii w szkole.




Wyrko obok kilkunastu innych takich samych. Bliżej do Sparty niż paryskiego Ritza. Ale tak miało być. Natomiast w prawdziwego Leonidasa należało się zamienić pod natryskiem. Najpierw obojętnie przejść obok karteczki mówiącej o tym, że korzystam z prysznica na własną odpowiedzialność, a następnie „this is Sparta!” i do zagrzybiałego boksu z jednym kurkiem. Mi się trafiła woda akurat zimna, ale wiem, że później była gorąca, zależało to od tego jak pracownik szkoły pokręcił tajemniczym zaworem który znajdował się gdzieś „na górze”.


Po 22 cała sala karnie poszła spać, nawet nikt za bardzo nie chrapał. Co jakiś czas można było usłyszeć otwieranie butelki i miarowe gul gul gul lub pastapartowe gazy. Sen był, ale przecież to podobno nie jest najważniejsza noc. Od 6 rozpoczęły się pierwsze krzątania. Start o godzinie niefartownej – 11. Co robić tyle czasu? Po śniadanku w spartańskich warunkach – moje tradycyjne kanapki z dżemem nietradycyjnie na siatce z odwiedzonej poprzedniego dnia Biedronki. I czekanie, nawadnianie, rozmowy. Większość leży spokojnie na wyrkach, w powietrzu czuć zapach prawdziwych mężczyzn, ich butów do biegania i skupienie. Ze szkoły na start około pięciuset metrów. To dopiero jest komfort. Wyjście po dziesiątej i na dworze szok – słońce i około 15 stopni w cieniu, nawet bluzy nie trzeba brać i zostawiać na krawężniku. I tu nauczka – decyzje dotyczące strategii maratonu podejmuje się jeszcze w domu. W pierwszej wersji z perspektywy domowej chłodnej głowy plan był na równe tempo w granicach 4:37 min/km i dociśnięciem końcówki jeśli będzie to możliwe. Ale nie, przecież wszystko jest idealnie, jestem odżywiony, najedzonym, wyspany, nie ma wiatru, czuje się mocny. Decyzja: pobiegnę średnio 4:30 min/km na 3:10, a jak spuchnę to najwyżej stracę 5 minut do 3:15. Pocisnę raz na maksa, wszystko albo nic. Jakiż to był błąd. Obiecuje sobie, że decyzję będę podejmował na 3 dni przed startem, ewentualnie dodając jej różne wersje w zależności od pogody.



I zaczęło się. Na początek dwie małe pętelki po ulicach Dębna. Miałem wrażenie, że całe miasteczko kibicuje. Zagęszczenie kibiców nie mniejsze niż w Warszawie czy Poznaniu. Start na sporej szerokości ulicy, więc przy dwóch i pół tysiące uczestników po pierwszym kilometrze można biec swoje, bez przepychania się. Pierwsze pyknięcie garmina – 4:25 – zwolnij stary, zwolnij, jest lekko, ale zostało jeszcze czterdzieści jeden. Zwalniam i pilnuje żeby być powyżej 4:30 min/km. Na dziesiątym pierwszy żel, bez kofeiny. Doping zostawiam na później. Na połówce widzę czas 1:35 – jest radość, teraz tylko wytrzymać i nie stracić więcej niż pięć minut. Podpalam się, a może 3:10, przecież mogę zrobić jeszcze raz to samo. Uczciwie trenowałem całą zimę. Uda się. To jak już zrobię 3:10 to może na jesień zakręcę się wokół upragnionej trójki. Tak to będzie coś, szybciej niż chciałem. Cóż to była za buta. Przecież maraton zwykle zaczynał się dla mnie na dwudziestym ósmym kilometrze. Tak stało się i tym razem. Czuje, że chyba będzie mnie odcinać. Tętno powyżej stu sześćdziesięciu potwierdza to. Myśl: dam radę się zregenerować i odbić od tego jeszcze. Łykam trzeci żel. Drugi był na połówce. Mocno popijam wodą i proszę o zamrożenie sztywnych łydek w punkcie medycznym. Idę parę metrów. Przecież nie raz pokonywałem takie sytuacje. Dwudziesty dziewiąty – walczę, ale pomimo prób wbicia się w tempo wychodzi zaledwie 5:07 min/km. Trzydziesty kilometr – myślę zaczynam maraton, jestem zwycięzcą, wyłączam wątpliwości i cisnę – wyciskam 4:46. Jeśli uda się chociaż to utrzymać to jest nadzieja żeby zakręcić się koło 3:15. Będzie ciężko ale dam radę. Nie po to zasuwałem cała zimę żeby teraz się zatrzymać. Nie po to kręciłem głową na propozycję browaru, żeby teraz zejść. Niestety ciało mówi coś innego, zaczynają się skurcze dwugłowych uda, najpierw prawa noga. Zjadam dwa kawałki banana, ale wiem że to już za późno. W punkcie medycznym zimny sprej. Pomaga na chwile, po to żeby na trzydziestym czwartym wywalczyć 4:55. I to był ostatni kilometr, w którym udało mi się zejść poniżej 5 min/km. Przestaje patrzeć na zegarek. Po prostu dam z siebie wszystko w każdy krok wkładając ile tylko się da. Wyprzedza mnie masa osób. Staram się nie zwracać na to uwagi, po prostu ja, asfalt i cała siła w następny krok. Byle do następnego zakrętu, do słupka przy szosie, do drzewa, na maksa. Nie myślę ile będzie na mecie, ile może być, wiem tylko że dotrę tam i zrobię to najszybciej jak będę mógł. Prawy dwugłowy jest mocno sztywny, zaczynam momentami kuśtykać. Ale cisnę, przecież biegnie się głową, a z ciała wycisnę wszystko co mogę i jeszcze trochę. Meta 3:27:42 brutto. Jak zwykle za liną obiecuje sobie, że to był już ostatni raz. Że nie będę już biegał. Zamiast wydawać kasę na starty, buty, wyjazdy wykupię największy pakiet cyfry plus i będę oglądał discovery. Tak, wymienię też lodówkę na większą żeby mi nigdy nie zabrakło piwa podczas oglądania. A jeśli wybiorę się kiedyś na zawody to na pewno nie będzie to więcej niż dyszka. Na mecie wolontariusze wyplatają ze sznurówek chipy tym którzy nie mogą się schylić. Sam ogarniam swój chip. Jestem zły na wynik i na to że przeszacowałem swoje siły. Ale życiówka jest. I wielka lekcja pokory, przypomnienie o tym, że królewski dystans nie wybacza nawet małych błędów. Kolejne zaskoczenie przy posiłku regeneracyjnym – po wejściu od stołówki szkolnej podchodzi do mnie wolontariuszka – „proszę dać i bony i usiąść, ja Panu wszystko przyniosę”. Obsługa praktycznie kelnerska – to chyba tylko w Dębnie. Kiełbasa, keczup i wielka buła – mmmm... rewelacja. Do tego dostaję siatę, a w niej: dwa piwa, dwie czekolady, dwa jabłka, dwa wafelki i izotonik. Życzliwość wolontariuszy i mieszkańców miasta jest niesamowita. W punktach na trasie dużo dzieciaków wydających się być w młodszych klasach podstawówki. Są przejęte swoją rolą i ujmująco się starają. Jako przykład podam jeszcze wolontariuszkę i punktu medycznego na którym zostałem zamrożony, Pani w wieku... no dobra, będę miły, w moim wieku była niedawno. Po spreju zamrażającym dostałem cukierka ze słowami „słuchaj to jest pigułka gwałtu, umawiamy się na wieczór, tylko dobiegnij”. No i jak tu nie ukończyć. Na rozdaniu nagród miła niespodzianka. Jako drużyna branżowa zajęliśmy drugie miejsce. Podium, oklaski, puchar. Nie spodziewałem się tego w żadnym wypadku. Miłe.






I jeszcze jedna rzecz: limit czasu wynosił pięć godzin, czyli o godzinę mniej niż w większości biegów, ale ludzie wbiegający po tym czasie byli cały czas dopingowani przez publiczność i spikera. To właśnie jest Dębno. Jeśli ktoś myśli o tym starcie to ja bardzo polecam ten wyjątkowy bieg.

Paweł

7 komentarzy:

  1. Opis prysznica jest the best

    OdpowiedzUsuń
  2. W końcu blog:-) Bardzo przyjemnie śledzi się Wasze dokonania, więc oby tak dalej.
    Paweł, gratulację życiówki!

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie dość że wynik super to i opis całego przedsięwzięcia bardzo emocjonujący.
    Prawie jakbym tam był ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Widzę, że rozgrywaliśmy podobną walkę w głowach. Ja co prawda nie śniłem nawet o 3:15, ale też miałem swoje momenty zwątpienia. Koniec końców wbiegliśmy na metę prawie w tym samym czasie :)
    P.S. Mi makaron z pastaparty bardzo smakował - najlepszy jaki do tej pory jadłem.

    OdpowiedzUsuń
  5. Widziałem blog i relację. Pozytyw. Może ja na makaron z pasta party patrzyłem z perspektywy tego, który zrobiła mi moja żona i którego dwie porcje wciągnąłem już tego dnia. ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Jestem w podobnej sytuacji biegowej, tzn. chcę za niecałe 2 miesiące przebiec maraton w 3:20, a w głowie cały czas mi siedzi 3:15... Do dzisiaj zakładałem, że finalnie pobiegnę na 3:15, a jak nie dam rady to mam 5 minut zapasu. Dzięki, że podzieliłeś się tym startem, spróbuje wyciągnąć wnioski ;) Pozdrawiam Łukasz

    OdpowiedzUsuń
  7. Zawsze chyba jest tak, że chcę się urwać jeszcze te kilka minut. Sztuką jest nie przeszacować, bo te kilka sekund na kilometrze może okazać się kluczowe. Teraz we Wrocławiu mam zamiar zrobić drugie podejście do 3:15 i nie ulega to modyfikacji.

    OdpowiedzUsuń