sobota, 10 maja 2014

5 mile road race, czyli bieganie po irlandzku


Ciężko za dużo napisać o wyścigu w którym bieganie się tylko 8 km. Ale może, jak wrzucę kilka zdjęć to stworzy zarys klimatu. Zaczęło się od ogłoszenia. Wiszącego w sklepie Fermoy niewielkiej miejscowości na południu Irlandii.



Pomyślałem, że 2000 euro piechota nie chodzi, tym bardziej, że piwo w tutejszych pubach jest równie dobre co wcale nie tanie. Zacząłem szukać po sieci dokładniejszych informacji i zapisów elektronicznych. Nic bardziej mylnego. Znalazłem na blogu lokalnego "athletic club" relację z tego biegu z przed dwóch lat. Były tam również najlepsze czasy (około 25 minut), czyli na 2000 euro nie mam szans. 
W wyznaczonej dacie udałem się do miejscowości Kilworth szukać biegu. Zapisy odbywały się w lokalnym pubie (jak prawie wszystko w tym kraju). "Biuro" było obsługiwane przez 3 osoby. Jedna wydawała numery startowe, druga wpisywała przyporządkowane do numeru dane uczestnika do zeszytu, a trzecia chyba czuwała, aby proces ten odbywał się w sposób prawidłowy. 
Za 10 euro dostałem numer startowy, agrafki oraz wskazówki jak dotrzeć na start. Mówię po angielsku w stopniu komunikatywnym, Irlandczycy również mówią po angielsku natomiast z mieszkańcami tamtejszej prowincji dogaduje się średnio. Znaczy oni mnie rozumieją, ale moje niewprawne ucho ma problemy z wyłapaniem znaczenia zdań, które wydają mi się dziwnie akcentowanymi zbitkami wyrazów. Najczęściej wyłapuje tylko ostatni wyraz słysząc coś w rodzaju: "bla bla bla bla right, bla bla bla bla left". Po chwili tłumaczenia organizator w akcie bezradności wskazał mi człowieka mówiąc, że on będzie jechał na start. 


Start był linią namalowaną żółtą farbą na wąskiej asfaltowej uliczce wiodącej wśród mocno pofalowanego terenu porośniętego trawą, dużą ilością kolczastych krzewów o żółtych kwiatach i sporadycznie niskimi drzewami. Teren ten w całości ogrodzony był drutem z tabliczkami ostrzegającymi przed wchodzeniem na wojskowy areał, gdzieniegdzie pasły się owce i krowy. Całości dopełniały nisko wiszące ołowiane chmury nadając jej trochę nihilistycznego klimatu. Tradycyjna rozgrzewka. Natomiast o 19:30 czyli o godzinie startu ludzie cały czas się schodzą. Pojawia się Garda, czyli miejscowa milicja i karetka. Temperatura powietrza około 10 stopni, ale wiatr i mżawka sprawiały, że odczuwalna na pewno niższa (eh... irlandzki maj).


Około 19:35 rozlega się gwizdek i biegacze zaczynają dopiero ustawić się na starcie. Prawdziwego patriotę lokalnego można poznać po koszulce Maratonu Lubelskiego nawet na irlandzkiej wsi. 





Strzał startera rozlega się o 19:42, czyli 12 minut po czasie. Wydaje mi się, że takie opóźnienie może być tutaj naturalne bo nikt tego nie komentował. Po prawej stronie w tle widać drogę będącą częścią wyścigu.


Dystans 5 mil czyli dokładnie 8 km jest u nas niespotykany. Taktykę biegu wymyśliłem w sposób następujący: pobiegnę tak jakbym biegł na dychę, a mocno pofalowany teren "zamortyzuje" brakujące dwa kilometry. Trasa składała się z dwóch okrążeń po 4 km. Półmetek:


Całość udało mi się pokonać w założonym czasie 32 minut z sekundami. Wynik znam z mojego garmina, bo chipów elektronicznych nie było. 


Natomiast swoje prawdopodobne miejsce znam z tego, że moja żona liczyła zawodników wbiegających przede mną. Naliczyła ich 43. Najwyższe numery startowe jakie widziałem były powyżej 400, ale myślę że było mnie osób. Wydaje mi się, że ogólny poziom był wyższy niż choćby na naszych lubelskich dyszkach, a ludzie byli skromniej wyposażeni. Nie widziałem ani jednej osoby, której pykał by pulsometr określając strefę tętna w której ma biec. Nie widziałem nikogo biegnącego z komórką. Nie było topowych modeli garmina. Za to dużo osób miało zwykłe zegarki. Na ostatnim kilometrze wyprzedałem kolesia, który zerkał na zwykły zegarek wskazówkowy (!!!) - biegł cały wyścig z prędkością zbliżoną do 4 min/km. 


Na mecie każdy dostawał pakiet regeneracyjny tj. pudełeczko czegoś w rodzaju musu lub dżemu i łyżeczkę. Dziękuję Karolinie i Łukaszowi za support i godzinne marznięcie. Oli za umożliwienie poznania uroków kompresji. Podsumowując: pomimo, że jednak nie wygrałem 2000 euro, a 10 czyli równowartość 5 piw lub 2 i pół w pubie straciłem bezpowrotnie wspominał będę pozytywnie. 
Paweł

2 komentarze:

  1. Wyspiarze to Twardziele, fajny bieg i opis. Widzę oczami wyobraźni jakby w Polsce odbył się taki bieg, te narzekania : za drogie wpisowe, koszulki technicznej nie ma w pakiecie, kilometry nie oznaczone, jeść nie dali na macie, ba nawet picia nie było...no i to spóźnienie...na druga edycję szans nie widzę :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie napisałeś najważniejszego, że byłeś pierwszy wśród Polaków ;-) jak zawsze miło sie czyta

    OdpowiedzUsuń