niedziela, 25 maja 2014

Real Challenge - relacja z Clare Burren Marathon


Przygotowania

Clare Burren Marathon - znalazłem go TU. Plan startowy na wiosnę był inny. Najpierw Dębno, później Kraków. Kolejne kawałki Korony Maratonów Polskich. Wakacje w Irlandii miały zakończyć się 17 tego maja lotem do miasta Kraka, prosto na bieg. Eh... namącił Claren Burren. Dwa dni mi chodził po głowie i decyzja zapadła.
Zostajemy tydzień dłużej, olewam Kraków i podejmuje wyzwanie niegościnnego płaskowyżu Burren w hrabstwie Clare. Co o tym zadecydowało? Surowe piękno tej krainy, które jak się okazało trafnie opisuje jeden z XVII wiecznych zdobywców Irlandii: "Brakuje tutaj drzew, żeby człowieka powiesić, brakuje tutaj wody, żeby człowieka utopić, brakuje tutaj ziemi, żeby człowieka pochować."
Na przygotowania miałem 3 tygodnie. Byłem miesiąc po mocnym maratonie. Wymyśliłem to tak: dwa tygodnie biegania w pierwszym zakresie po okolicznych górkach, tydzień odpoczynkowego lajtu i go. W międzyczasie opisany już wyścig na 5 mil. Cel: podtrzymanie superkompensacji i przygotowanie mięśni do większej ilości podbiegów i zbiegów w trudnym terenie. Dodatkowo przyzwyczaiłem się do nieustannego deszczu. 

Dzień przed biegiem

Wspomnę krótko, bo warto, choć ma to niewielki związek z samym biegiem. Kilkanaście kilometrów od miejscowości Ballyvaughan (do dziś nie wiem jak się wymawia tą nazwę), z której startuje bieg znajduje się miejsce będące niewątpliwe cudem natury - klify Moher. Najogólniej mówiąc jest to około 8 km odcinek  stromego wybrzeża. Urwiska wznoszą się na przeszło 200m nad taflę oceanu. Myślę, że będąc w tamtej okolicy nie można odpuścić spaceru po nich. Bez zbędnych słów:



Bieg

Pakiet startowy w stylu irlandzkim, bez przepychu. "Do ręki" dostałem numer z zaimplementowanym chipem, cztery agrafki i koszulkę techniczną. Cóż więcej potrzeba. Na termometrze 9 stopni i oceaniczny wiatr, który podobno wieje tu cały rok. Temperatura odczuwalna koło 6 stopni. W tym czasie w Polsce podobno koło 25. Z jednego miejsca, przy wystrzale startera ruszają uczestnicy "mini maratonu", bo tak są tutaj nazywane biegi na 10 km, półmaratonu i pełnego dystansu. Co ciekawe numeracja zawodników wszystkich trzech biegów jest jedna. Po kilku kilometrach trasy tych biegów rozdzielają się zgodnie z czytelnymi oznaczeniami. Pierwsze dwa kilometry to dla wszystkich to rozgrzewkowy dwukilometrowy kawałek asfaltu. W mocno tasującej się grupie wybiegamy z Ballywaughan i wbiegamy na gruntową drogę z licznymi kamieniami. Zaczynają się pierwsze delikatne podbiegi. Jest bardzo przyjemnie. Śmiechy, rozmowy. Ludzie dziwią się, że przyjechałem tu z Polski i nie mieszkam w Irlandii. Pierwszy punkt odżywania. Woda jest podawana w półlitrowych butelkach. Po 4 kilometrze zaczyna się zabawa. Zaczyna się pięciokilometrowy podbieg podczas, którego wędrujemy ponad 200 metrów w górę. Trawiasto-kamienista serpentynka. Nachylenie, które pozwalala biec odpuszczając kilkanaście sekund na każdym kilometrze. 


Stąd zaczyna być widać, jak wygląda Burren. Połacie łupków i skał wapiennych, przeplatane pastwiskami oddzielonymi od siebie charakterystycznymi kamiennymi murkami.



Na górze kilkadziesiąt metrów na rozluźnienie nóg i rozpoczyna się siedmiokilometrowy zbieg. Na początku  trawa i kamienie, później asfaltowa serpentynka.



Zbieg jest łagodny, po tych kilometrach znajdujemy się 150 niżej. Można odpocząć i podgonić stracone minuty. Na dole punkt odżywania. Od wolontariuszy słyszę "this'll be the worst part". Mógłbym spokojnie odpowiedzieć kultowym tekstem z reklamy Budweisera "true, true". Dwukilometrowy ostry podbieg, a w zasadzie podejście, bo nie widziałem śmiałka który by biegł. Pewnie górscy ultrasi powiedzą, że to nic takiego. No coż, nie jestem górskim ultrasem.




Na górze zaczyna być widać ocean. Mam szczęście, mimo nisko wiszących chmur widoczność jest dobra i w oddali majaczą wyspy Aran. Widać je do 25 kilometra. Wiatr tutaj prawie urywa głowę, zastanawiam się jak ludzie tam żyjący radzą sobie z tym, żeby nie popaść w depresję. Pewnie wspomagają się czarnym złotem tego kraju, które sprzedawane jest pod nazwami Beamish, Guinness, Murphy's czy Smithwick's. Nie wiem czy poradzę sobie z przyzwyczajeniem codziennej degustacji jak wrócę do kraju.

Znowu 6 kilometrów zbiegu i jestem w wiosce Fanore. Położonej nad samym oceanem. Celowo piszę "jestem", bo biegnę już całkiem sam.  Na szczęście trasa jest dobrze oznaczona.




Z jednej strony miejsce ciemne i wietrzne, z drugiej niezwykle malownicze. Z jednej strony ocean z drugiej pastwiska i skaliste górki. Kilkanaście, może kilkadziesiąt domów. Prąd doprowadzony trakcją położoną na drewnianych słupach.




Ocean jest naprawdę piękny, ale wiatr zrywający czapkę wcale nie pomaga w biegu. Jest nawet piaszczysta plaża.




To 28 kilometr. Zaczynam czuć, że to maraton. Postanawiam liczyć pozostały dystans, według oznaczeń na trasie czyli w milach. Wydaje mi się że tak będzie łatwiej.



Asfalt, płasko. Myślę sobie, że już tak będzie do końca skoro minąłem już największe podbiegi. Okazało się ,że największe atrakcje były przede mną. W okolicy 29 kilometra organizator wykazał troskę o uczestników ustawiając tablicę o następującej treści:




Pierwszą atrakcją był bieg po kamiennym bezdrożu. Dosłownie bezdrożu. Trasę odnajdowało się tylko według przyczepionych co kilkanaście metrów do kamieni kolorowych taśm i tabliczek ze strzałkami.




Pierwszy raz zacząłem żałować, że nie biegnę w butach trialowych tylko w moich ulicznych wysłużonych "żelazkach". Każdy kamień po 30 km w takich butach nabiega nowego wymiaru. Drugi raz naprawdę żałowanem braków w sprzęcie kiedy droga stała się wąską, błotnistą ścieżką nad urwiskiem. 


Były również fragmenty, kiedy cieszyłem się, że nie mam nowych butów. Trasa oprócz tego, że błotnista stała się... gównista? Organizator zadbał żeby nie utonąć w tym wszystkim i rozrzucił kępy słomy co stworzyło wrażenie całkowitego obornika.





Niedługo zacząłem poznać kierowników tego zamieszania. Kierownik to zawsze persona ważna i w poważaniu ma to czy akurat tędy przebiega trasa maratonu. Z resztą jakie to ma znaczenia kiedy trawa w tym miejscu jest akurat bardziej zielona.




Nie ukrywam, że czasem podśmiewam się z Runmagedonu. W tym miejscu chcę złożyć oficjalną deklarację. Jeśli w przyszłej edycji jedną z przeszkód będzie bieg po oborniku to kompletuje drużynę i jedziemy. W sumie jeśli to znowu będzie Służewiec to "gównego" materiału nie powinno zabraknąć. Ja ze wsi słomę mogę przywieść. Choćby w butach.


Pomyślano również o myciu obuwia. Był to bieg na przełaj przez łąkę. Po kilkuset metrach człowiek był idealnie umyty od połowy łydek w dół.


Pewną ulgę przyniósł malowniczy widok zatoki Galway.




A następnie kumulacja: punkt odżywczy, wbieg na asfalt, długi zbieg i jak na zamówienie... deszcz. Cudnie epicka chwila. Brakowało mi tylko muzyki Vangelisa z Rydwanów Ognia lub innej podniosłej nuty. Ostatnie dociśnięcie i meta. Medal, ulga, zadowolenie. Mało publiczności i... mała kolejka do masaży. To znaczy byłem drugi. Oddałem się na kilka minut we władanie złotorękiej Irlandki.

Od razu suche ciuchy. Nie da się opisać jakie to uczucie, kiedy bliska Ci osoba czeka w takich warunkach na mecie z suchymi ubraniami. Pakietowa zupka w pubie, a później tankowanie (nie tylko samochodu).



I radość, radość, satysfakcja, ulga i radość.

Czas jaki udało mi się uzyskać to 4:03:09. Miejsce 38 na 170 osób które ukończyły. Czas pierwszego zawodnika to  3:06:01.

Mam nadzieję że moja relacja zdoła zachęcić kogoś do udziału w tym kameralnym i nieznanym biegu. Po stokroć WARTO.

Paweł



5 komentarzy:

  1. Robi wrażenie. I trasa, i opis. Szczególnie ta słoma. Zazdroszczę Ci, że miałeś okazję w takim miejscu pobiegać. No i gratuluję wyniku! Imponujący!

    OdpowiedzUsuń
  2. Myślę, że przy TYM maratonie, krakowski może się schować. Wrażanie bezcenne!!! Nawet czytając robi ogromne wrażenie.
    To teraz szok termiczny po powrocie do kraju. Na złagodzenie proponuje wspólny złoty wspomagać ;-P

    OdpowiedzUsuń
  3. Myślę, że przy TYM maratonie, krakowski może się schować. Wrażanie bezcenne!!! Nawet czytając robi ogromne wrażenie.
    To teraz szok termiczny po powrocie do kraju. Na złagodzenie proponuje wspólny złoty wspomagać ;-P

    OdpowiedzUsuń
  4. Umyj sobie buty zanim wsiądziesz do samolotu żeby nie zachować tych najgorszych odcinków maratonu ;-)

    OdpowiedzUsuń
  5. Fajna impreza. Krakowa nie żałuj asfaltowy maraton zawsze jest pod ręką ale takie "cudo" warte pobiegnięcia :)

    OdpowiedzUsuń