poniedziałek, 15 września 2014

32. Wrocław Maraton


Wrocław Maraton był dla mnie startem tego sezonu. Tak miało być, było to przemyślane, zaplanowane i poszło tak jak powinno. Bezpośrednie przygotowania "pod maraton" rozpoczęły się sześć tygodni przed startem. Po moim powinięciu się nogi w Dębnie Tomasz zaproponował: "może zrób to po mojemu". Zgodziłem się.
Trening był oparty o schematy nakreślone przez Petera Greifa. Uważam, że planu tego powinni wystrzegać się Ci, którzy chcą biegać dla przyjemności lub dla zdrowia. Polecam natomiast go tym, którzy chcą poprawić skutecznie swój czas w maratonie. Oparty jest na mocnych jednostkach przeplatanych spokojnymi biegami regeneracyjnymi. Moje treningi w tych tygodniach wyglądały z grubsza tak: 
- poniedziałek - szybkie 10 lub 15 km 
- wtorek - wolne
- środka - szybkie odcinki po 1000 m (lub 2000 lub 3000m) 
- czwartek 15 - 17 km spokojne
- piątek - wolne
- sobota - 35 km (z przyśpieszeniem na ostatnich kilometrach od tempa maratońskiego, co dziwne 8 dni przed maratonem też miałem 35 km i zrobiłem je)
- niedziela - wolne 15km (czasem nie miałem siły zrobić 15tu to robiłem mniej).
Mam wrażenie że z punktu widzenia psychiki najważniejszy był sobotni trening. Jeśli co tydzień biega się 35 km na treningu to zyskuje się pewne oswojenie z tym dystansem. Całego tygodniowego kilometrażu wychodziło pomiędzy 90 a 100 km. Najbardziej uciążliwe były poniedziałki, kiedy po sobotnim naprawdę długim biegu i niedzielnej dobitce następował szybki wymagający trening. 
Ponieważ w Dębnie poszedłem w spartańską ekstremę jeśli chodzi o nocleg, tym razem odbiłem sobie. Hotel trzema gwiazdkami. Wszyscy w dupę mili. Pani w restauracji podgrzała nawet makaron zrobiony w domu. Wieczorem w sobotę dwa kilometry roztruchtania  po długiej podróży samochodem. Podczas tych kilometrów całkowity brak mocy, dziwna ciężkość. Trudno się tym nie przejmować, ale widocznie tak ma być. Zjadam jak zwykle przed snem tej nocy kilka śliwek i kimonko. Rano na śniadanie tradycyjne, kanapki z miodem, kawa z porcelany i na start:


Oprócz tego, że jestem lepiej wytrenowany jestem sporo lżejszy. Poniżej wrzucam fotę z Dębna (kwiecień, czas 3:27):

Co ja mówiłem.... a, że na start. Na stadion z którego bieg startował bez problemu dotarliśmy samochodem. Przed godziną 8mą można było też spokojnie zaparkować. Organizator wg. zapewnień zagwarantował 1500 miejsc parkingowych. Odbieranie pakietów startowych sprawne. Strefy czasowe wytyczone przejrzyście, ale jak się później okazało nie dla wszystkich. Pierwsze kilometry podczepiłem się do balonika. Pejsmerker przed startem zapewniał, że będzie równe tempo 4:36 min/km. Pierwszy żel tuż przed wystrzałem startera. W grupce przebyłem kilka kilometrów, ale jak 12 i 13 wyszły w okolicach 4:30 zacząłem biec swoje obserwując oddalające się baloniki. Temperatura około 24 stopni. Szybko zacząłem się już gotować. Żel połknięty na 10 tym piekł suche gardło. Punkty odświeżania co 2,5 km trochę ratowały sytuacje. Gorąco, ale robię swoje, biegnę w planowanym tempie. Nie szarpię, nie wyrywam się i nie wymijam na siłę. Jak najmniejszym nakładem sił przemieszczam się przemierzając każdy kilometr w tempie około 4 minut i 37 sekund. Odliczam kilometry do 24 chorągiewki, bo tam ma stać Ola. Obiecała mi, że w ramach swojego treningu podholuje mnie. Przez następne 10 kilometrów mam wsparcie. Proste komunikaty, bez zbyt dużego wydatku energii: "dwa kubki z woda, jeden na kark" itd. Osoba, która ma w nogach kilka maratonów wie jak może pomóc i nie trzeba jej zbyt wielu słów, a już samo nie wbieganie do stref nawadniania tylko zasuwanie środkiem zaoszczędza sporo energii. Na 30 tym ostatni żel. W kieszeni zostaje mi tylko moja tajna broń: power bomba. Na 34 piję zawartość małej szklanej fiolki. Taaaa... organizm już to zna. Wie, że za chwile poczuje się jak Bunia po opędzeniu butelki soku z gumijagód najlepszego rocznika zbieranych z narażeniem życia pod samym zamkiem Dreakmore. Ola odpada (zaczyna biec trochę wolniej, dalej robi swój trening), a ja czekam na 35 km. To jest moment, w którym bomba zaczyna działać, a ja daje sobie przyzwolenie na ciśnięcie na maksa. Ile tylko mogę. Trzydziesty piąty kilometr - 4:14 min/km. Jest moc. Trzydziesty szósty - 4:17 min/km. Czuje, że gotuje się. Gorąco jakby rozsadzało mnie od środka. Na dwa kilometry lekko odpuszczam, wiem, że inaczej tego nie zrobię, wracam do mojego stałego tempa. Trzydziesty dziewiąty... wiem, że już nie padnę, że siły mam tyle, że jestem w stanie przycisnąć te 3 195m. Więc na maksa. Nawierzchnia nie sprzyja. Kostka, długi odcinek. Ale kilometry lecą w okolicach 4:15. Wyprzedzam naprawę masę osób. I ostatnie 500m - piękny finisz (3:54), który dedykuje go tym, którzy twierdzili, że nie umiem finiszować. 
Netto 3:12:34. Piętnaście minut urwane z życiówki. Wiem, że już nigdy więcej nie zrobię takiego skoku. Cieszę się jak dziecko na mecie. Przełamanie złej passy tego roku. I to w jakim stylu z którego jestem dumny. Od piątego kilometra od mety wyprzedziłem 306 osób, na koniec zdobywając 108 miejsce w kategorii open. No i ustaliłem sobie idealny dla mnie sposób suplementacji: 4 żele - przed startem, później na 10, 20 i 30km. Na 34 Power Bomba. Nie było ściany, brak kryzysu. Z nadzieją patrzę na przyszły sezon. 



1 komentarz:

  1. Gratulacje!! Świetny czas, przypłacony ciężkim planem treningowym, który wygląda naprawdę hardkorowo.

    OdpowiedzUsuń