wtorek, 9 grudnia 2014

XII Półmaraton św. Mikołajów czyli piernik na piernikach


O biegu usłyszałem w grudniu tamtego roku, jako o przedsięwzięciu z wyjątkowym klimatem. Dlatego wpisałem go ołówkiem do mojego biegowego kalendarza. Na początku nie tylko ołówkiem, ale i ze znakiem zapytania. Bo dlaczego mam biegać w jakiejś debilnej czerwonej czapce i jeszcze zaledwie półmaraton w odległości 500 km od domu.
Można znaleźć coś co będzie bliżej i bez zbędnych udziwnień. To była ta rezerwa. Jednocześnie druga część mojej natury mówiła, że warto zrobić czasem co nie koniecznie jest logiczne w prostej linii, bo często wychodzi lepiej niż człowiek się spodziewał. Lub w najgorszym razie zrobi się coś innego niż zwykle, co też wychodzi na plus. W Toruniu nie byłem w sposób inny niż przejazdem, więc to kolejny plus. Do miasta wielkiego astronoma i tanich pierników wyruszyłem w piątek od razu po pracy. Jak już jechać to trzeba wykorzystać to ma maksa. Oprócz mnie z Lublina wyruszył skład niebiegający w postaci Kasi i Andrzeja. W Warszawie dokompletowaliśmy skład biegający w postaci Oli oraz po pewnych perturbacjach udało nam się uzupełnić zawartość żołądków. W okolicy Torunia zatrzymaliśmy się u Asi i Piotrka. To oni w dużej mierze sprawili, że ten weekend był naprawdę relaksujący. Piotr z zamiłowania i powołania geodeta oraz obieżyświat pomógł nam się odnaleźć podczas sobotniego wybiegania (po co trzymać się ścieżek, jeśli w lesie jest tak pięknie), a następnie pokazał Toruń w taki sposób, że na fali pozytywnych emocji byłbym gotów zamówić kuriera, który przywiózł by tu mój skromny dobytek po to, żebym do końca moich dni na śniadanie mógł jeść świeże pierniki. Zwiedzanie w dzień:


jak i w nocy:


naprawdę pierwsza klasa w takim towarzystwie. 


Przed godziną jedenastą w niedzielę stanęliśmy na linii startu znajdującej się w sercu toruńskiego starego miasta. Przed wystrzałem startera chcąc niechcąc wzięliśmy udział w biciu rekordu Guinessa. Chodziło chyba o jak największą ilość osób robiących jednocześnie pajacyki. 

Jako czas ukończenia biegu założyłem sobie czas poniżej 1 godziny i 30 minut. Czyli tempo docelowe 4:15. Pierwsze 3 km to kluczenie po starówce. Mokre kocie łby to fatalne podłoże do biegania. Zakładam, że nic nie nie stanie jeśli będę biegł wolniej. Najważniejsze to nie spotkać się z kamieniami. Do końca trzeciego kilometra średnie tempo powyżej 4:20 min/km. Od czwartego wbijam się w swój rytm. W okolicach ósmego kilometra trasa zaczyna prowadzić przez las i tak jest już prawie do końca. Uwielbiam las. Czasem mam wrażenie, że czerpię z niego energię. Wiele jest koszmarów biegacza. Jednym z nich jest rozwiązana sznurówka. To było na dziesiątym kilometrze. Inne koszmary już mnie nie spotkały. Do końca siedemnastego kilometra starałem się trzymać w okolicy swojego 4:15 min/km. Natomiast kiedy tylko zegarek piknął siedemnasty raz schowałem go pod rękaw i przekręciłem w dół wyświetlaczem. Nie chcę wiedzieć jak szybko biegnę. Wiem, że dam z siebie wszystko, że nikt mnie nie wyprzedzi i że teraz jest mój czas. Na to, żeby wyrzucić z siebie złość, gniew, zwątpienie i wszystko negatywne co gromadzi się w brzuchu. Ostatnie kilometry: 18 - 4:05 min/km, 19 - 4:01 min/km, 20 - 3:55 min/km, 21 - 3:45 min/km. Czas 1:28:07. Z wyniku jestem zadowolony. Szczególnie biorąc pod uwagę, że start był elementem treningu i piątą jednostką treningową w tygodniu. Satysfakcje daje mi też to, że uczę się czuć swoje możliwości i rozgrywać biegi w mądry sposób. Wyczekać na moment w którym mogę przycisnąć na maksa i dobiec do mety na oparach, ale nie tracąc gruntu pod nogami. 
Na koniec rozliczę się jeszcze z tematem "debilnej" czerwonej czapki. Z perspektywy uczestnika stwierdzam, że gdy dodamy do niej czerwoną koszulkę (dobrze, ze w tym roku była techniczna) i przemnożymy razy przeszło trzy tysiące a następnie umieścimy to w Toruniu wynikiem będzie niesamowity klimat. W mianowniku umieścił bym dobrą organizację i malowniczą trasę. Jednym słowem warto. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz