sobota, 13 czerwca 2015

Bieg Rzeźniczka - czyli Cisna tam i z powrotem

 
Od wielu tygodni moje myśli płynęły ku Bieszczadom.
Radosne oczekiwanie mieszało się ze strachem: czy dam radę? -przecież to 27 km po górach, czy się nie zgubię? czy mnie niedźwiedź nie napadnie? - przecież to Bieszczady :)
Dałam radę, nie zgubiłam się i niedźwiedź mnie nie zeżarł.

Tym razem start poprzedziła profesjonalna odprawa do biegu. Mój trener przygotował pizza party (pizza palce lizać!), przekazał szczegółową taktykę na bieg, a na koniec wypił razem ze mną za powodzenie – czyli, żeby dobiec i zmieścić się w limicie czasowym. Taki trener to skarb :)

od razu widać kto tu rządzi :)
ostatnie porady trenera ...

najlepsza pizza na świecie

Pokrzepiona ostatnimi poradami trenera („nic się nie przejmuj, byle do przodu”) ruszyłam w drogę. Tym razem towarzyszył mi mój dzielny mąż – support techniczny (zbiera mnie po biegach) i moja córeczka – również zawodnik.
Zatrzymaliśmy się w Strzebowiskach, ok 9 km od Cisnej w kierunku na Ustrzyki Górne. Miejsce było idealne, do Cisnej blisko, a cały zamęt związany z organizacją wszystkich biegów z rodziny Rzeźnika pozostał za nami. W okolicach Cisnej było naprawdę tłoczno – kilka tysięcy biegaczy odbierało pakiety startowe, szukało w ostatniej chwili miejsca na nocleg lub po prostu miło spędzało czas sącząc piwo z browaru URSA o znajomej nazwie „Rzeźnik”.
O 3 nad ranem w piątek wystartował Rzeźnik. Wiedzieliśmy, że najlepsi przybiegną do Ustrzyk Górnych w okolicach 11.00. Plan była następujący: jedziemy do Ustrzyk Górnych, wspinamy się na Połoninę Caryńską i dopingujemy zawodników na ich ostatnim odcinku trasy.
Po drodze, jako że w brzuchach burczy, szukamy miejsca na śniadanie. Po kilku nieudanych próbach – „przykro nam śniadań nie serwujemy” minęliśmy niezbyt zachęcająca knajpę, ale z bardzo zachęcającą reklamą „syte śniadania”. Szybki nawrót i meldujemy się przed kontuarem. Ku naszej wielkiej radości tutaj śniadania serwowano i to jakie! Polecam wszystkim „Ranczo” w Wetlinie: za 10 zł dostaliśmy taki oto talerz plus kawa :)


Po śniadaniu ruszyliśmy do Ustrzyk. Na metę Rzeźnika zdążyliśmy przed przybiegnięciem zwycięzców. Gdy przybiegła pierwsza para - po raz pierwszy w historii Rzeźnika zwyciężyła para mix - kilku panów skwitowało to komentarzem, że niski poziom sportowy w tym roku (męski szowinizm). Mi łezka zakręciła mi się w oku (solidarność kobieca) i pomyślałam, że ja też chciałabym przekroczyć w przyszłym roku tę metę. Potem zgodnie z planem ruszyliśmy na Połoninę bijąc mocno brawo, gdy mijali nas kolejni zawodnicy. Byli naprawdę niesamowici.

za chwilę na metę wbiegną pierwsi finaliści Rzeźnika


a oto i oni
Na Połoninie widoki zapierające dech w piersiach - kto był w Bieszczadach i się w nich nie zakochał – ten trąba! To jedne z najpiękniejszych i najbardziej urokliwych gór jakie znam.
Potem szybciutko na dół, bo do 18 trzeba było w Cisnej odebrać pakiety startowe. Pakiet startowy w Rzeźniczku pozytywnie mnie zaskoczył: koszulka, buffa, pasek na numer, płyta zespołu Wiewiórki na drzewie, która teraz towarzyszy mi w samochodzie i jakieś duperele typu żel chłodzący. W nocy przed biegiem, jak zwykle nie mogłam za bardzo spać. Obudziłam się po piątej, w Cisnej mieliśmy zameldować się o 7.30.
Piotrek zawiózł mnie na metę , upewnił się że wsiadłam do właściwego pociągu i wrócił po Natalkę, która o 11.30 miała startować w Rzeźniczątku. 




Kolejka wąskotorowa zawiozła nas do Solinki, skąd o 9.00, po wystrzale organizatora z dubeltówki ruszyliśmy żwawo ku Bieszczadzkim szczytom.
Żwawo było na pierwszych kilometrach, na dosyć szerokiej drodze szutrowej, po wejściu na szlak, gdzie tak naprawdę ścieżka może pomieścić jedną osobę, bieg przekształcił się w szybki marsz. Po kilku minutach stawka na tyle się rozciągnęła, że można było znów biec. Gorzej było z wyprzedzaniem, wokół ścieżki zarośla, pokrzywy i wystające korzenie, ale mimo tego kilka osób wyprzedziłam i nawet udało mi się nie wywalić. Wywrotkę zaliczyłam za to na prostej, ale szybko się pozbierałam i dopiero na mecie zobaczyłam, że mam dosyć spuchnięte i zakrwawione kolano (u mnie to właściwie standard – zazwyczaj zaliczam glebę, a na moich nogach widać wyraźnie pozostałości z poprzednich biegów :))
Ponieważ na trasie żadnego nieniedźwiedzia nie spotkałam, upatrzyłam sobie pewnego misia, uczepiłam się wzrokowo jego pośladków i jakoś do punktu kontrolnego na 14 km dobiegłam.
Łyk wody, uzupełnienie camel backa i powrót na trasę. Było bardzo gorąco, ale czułam się dobrze. Mina mi trochę zrzedła, gdy zobaczyłam podejście na Okrąglik. Zagryzłam zęby i w górę. W sumie to bardziej niż podejścia dały mi w kość zbiegi, a w szczególności ten prawie 4 km do Cisnej. Stromo, korzenie i kamienie i tylko jedno w głowie – żeby nie upaść, bo mogłoby to się źle skończyć.
Doping kibiców na zbiegu był prostu wspaniały, dodał mi skrzydeł (pewnie przyczynił się do tego też żel, który wchłonęłam mniej więcej na 20-tym kilometrze). Jak zwykle na błotnym odcinku udało mi się wyprzedzić kilka osób -większość próbuje je ominąć, a ja po Katorżniku nie mam żadnych oporów i brnę w sam środek błotnej mazi :) Wzdłuż trasy ustawił się szpaler kibiców, krzyczeli bili brawo i dopingowali. Na metę wbiegłam z czasem 3 h 52 min, byłam 387 na 788 osób – szału nie ma, ale już wśród pań byłam 90 na 282 kobiety, więc nie jest źle :) Tym bardziej, że nie byłam jakoś bardzo zmęczona, dałabym radę przebiec kolejne dziesięć km.



Jeden rzeźniczek i jedno rzeźniczątko

nr 204 to moja Natalka
Moja dzielna Natalka była 7 lub 8 w Rzeźniczątku na 400 m. To już doświadczony biegacz ekstremalny – w zeszłym roku ukończyła Mini Katorżnika :)
Po trudach biegania schłodziłyśmy mięśnie w Solince, a w nagrodę Piotrek zabrał nas na pizzę do Rancza. Pycha!!!


Za rok wracam na pewno, jeśli znajdę partnera/partnerkę to na Bieg Rzeźnika, a jeśli nie to pobiegnę w Rzeźniku na raty – też fajnie :) i wtedy pobiegnę tędy:


1 komentarz:

  1. "uczepiłam się wzrokowo jego pośladków" HA HA HA :D taka wzrokowa pijawka :D

    Jestem niemalże pewny, że za rok nie będziesz rozdrabniać się na raty.

    OdpowiedzUsuń