czwartek, 22 października 2015

III Ultramaraton Bieszczadzki - Cisna, 11 października 2015 r.




Wszystko było od dawna zaplanowane, ale jak to z planami często bywa – po prostu wzięły w łeb.
Miał być czas na aklimatyzację i regenerację … czyli wyjazd w sobotę rano, powrót w poniedziałek.
Niestety część ekipy musiała pracować w sobotę do godzin popołudniowych, druga część musiała wracać w niedzielę zaraz po biegu, więc istniało ryzyko, że ani aklimatyzacji ani regeneracji nie będzie. Oprócz tego tydzień przed biegiem zmogła mnie całkowicie infekcja (bo po co suszyć włosy po wyjściu z basenu), którą próbowałam zwalczyć domowymi sposobami. Gdy po czterech dniach nie było żadnej poprawy postanowiłam udać się do lekarza.
Przychodzi baba do lekarza i mówi (wypowiedź przerywana napadami kaszlu):
  • bo ja mam taki problem, panie doktorze ...
  • do mnie zazwyczaj przychodzą ludzie z problemami – zdrowotnymi,
  • no tak, oczywiście, ja mam problem, bo widzi pan w jakim stanie jestem …
  • słyszę...
  • bo ja panie doktorze za 3 dni biorę udział w biegu,
  • taak,
  • no właśnie, będę biegła w Bieszczadach 52 km,
  • uhm ….co! Ile!?
Pan doktor bardzo się przejął, wypisał końską dawkę trzydniowego antybiotyku tudzież inne paskudztwa, które miały mnie przywrócić do świata ludzi mniej więcej zdrowych.

W sobotę rano poczułam przypływ energii i radość, że wyjazd tuż tuż. Natychmiast poinformowałam resztę ekipy o mojej euforii, żeby wprawić ich w równie cudowny nastrój. A ku mojemu wielkiemu zdziwieniu w radiu puścili KSU - „Chodnikowy latawiec” . Tekst trochę mało sportowy :) „Biorę z życia to co najlepsze, piję wino i laski pieprzę”, ale to przecież legenda polskiego punk rocka!

Do Cisnej dojechaliśmy przed 22.00. Biuro zawodów było już zamknięte, ale na szczęście umówiłam się, że pakiety odbierzemy rano przed biegiem. Aklimatyzacja była bardzo krótka, szybka odprawa – przegląd dopalaczy i wspomagaczy, i nadzieja, że w odpowiednim momencie dodadzą sił. Nie miałam złudzeń. To będzie walka, żeby zmieścić się w limicie czasowym.


Rano pobudka, śniadanie i pędem (tzn. samochodem) po pakiety startowe. Część z nas startowała w biegu na 13 km, pozostali w ultra. Fajnie, że oba biegi zaczynały się w tym samym miejscu, 13-stka 15 minut po nas, mogliśmy się do woli kopać na szczęście. 


Wystrzał z armatki obudził chyba wszystkich w Cisnej i okolicach. Pierwsze kilkanaście kilometrów to bieg po asfalcie. Biegłam powolutku, bo wiedziałam, że muszę oszczędzać siły.

To zielone na drugim planie to ja :)
Po drodze fantastyczny doping, zresztą na całej trasie kibice zagrzewali nas do dalszego biegu – marznąc niemiłosiernie. Jeśli chodzi o kibiców, to najbardziej zapamiętałam dwie sytuacje: kibice ustawili się na zakręcie, przed stromym podbiegiem i puszczali AC/DC – mi się trafił kawałek „Highway to hell” :), a gdzieś na 30 km biegu, podejście na Hyrlatą (chyba) – stał Pan w smokingu, który grał dla nas na kontrabasie :) Niesamowite, od razu chce się biec! 


Tylko, że biec nie było łatwo. Po odcinku asfaltowym wbiegliśmy w góry, ale nie to stanowiło problem. Wiał bardzo silny, arktyczny wiatr, który momentami próbował zrzucić mnie ze ścieżki, zmroził mi najpierw prawą a potem lewą połowę twarzy (bałam się, że już mi tak zostanie, ale jakoś odtajałam :) no i oczywiście nos, z którego glut lał się strumieniami :) 


Mimo tego biegło mi się bardzo dobrze, chociaż pomału, zdziwiłam się, gdy minęłam 20 km, że to już. Na półmetek wbiegłam po 3 h 55 minutach – cały czas miałam zapas sił, ale bałam się, że nie zdążę na punkt kontrolny na ok. 40 km, na który trzeba było dobiec poniżej 6 godzin 30 minut. Gdzieś na 35 kilometrze zaczął się pierwszy dramat i zwątpienie, czy dam radę - zbieg do Roztok Górnych. Podczas gdy inni zbiegali jak sarenki, ja miałam łzy w oczach walcząc z bólem kolan. Wypatrywałam tylko końca, jakiegoś płaskiego odcinka lub podejścia. Nigdy wcześniej nie rozmawiałam z własnymi kolanami. Teraz na każdym zbiegu przemawiałam do nich czule, że „jeszcze trochę, dacie radę, już więcej nie będę was tak maltretować”. Jakoś dały radę :) 

Na 38 km był punkt żywieniowy – wielka była moja radość, gdy zobaczyłam, że wolontariusze podają nam kanapki z serem, a jeszcze większa gdy zobaczyłam, że czeka tam na mnie Dorotka. Dorotka przebiegła 13 km i przyleciała mi kibicować. Bułka dodała mi sił, a doping Dorotki wlał mi otuchę w serce. Wszystko w biegu, bo cały czas miałam w pamięci, że na 40 km muszę przybiec przed 6.30. Lecę więc dalej, zaczyna się podejście na Okrąglik, a ja nie wiedzę punktu kontrolnego. Pytam wolontariuszek, a one na to :”Punkt kontrolny to już minęłaś, to tam gdzie bułki dawali na 38 km, zdążyłaś, zmieściłaś się w limicie”. Uff, chwila ulgi, ale nie ma czasu, jeszcze 14 km do pokonania. Pożegnałam Dorotkę, i w górę na Okrąglik.

  


Wiatr nie odpuszczał ani na chwilę, na górze zamarzały mi wszystkie odkryte części ciała. Tę część trasy znałam z Rzeźniczka, w pamięci szczególnie zapadł mi stromy zbieg do Solinki. Zaczęła się walka z czasem. Pod górę i po płaskim moje nogi całkiem żwawo się poruszały, ale w dół to był dramat. Na 50 km spojrzałam w dół i stwierdziłam, że to koniec, nie dam rady, ból kolan wyciskał mi łzy. Próbowałam stawiać drobne kroki, ale było jeszcze gorzej. W końcu stwierdziłam, że dosyć rozczulania się nad sobą, zacisnęłam zęby i pochylona lekko do przodu, dałam się ponieść grawitacji :) Najgorszy odcinek był za mną, teraz już tylko kilkaset metrów i meta. Słychać już było kibiców i muzykę. Po łzach nie został już żaden ślad, na ustach pojawił się uśmiech. Jeszcze tylko krótki odcinek biegu torami kolejki wąskotorowej i zbieg do mety na kempingu Tramp w Cisnej. Na mecie członkowie mojej ekipy, którzy bieg ukończyli wcześniej, wyziębieni czekali z nadzieją, ze może już niedługo dobiegnę :)


Bieg ukończyłam po 8 godzinach 32 minutach, 28 minut przed końcem limitu czasowego. Byłam szczęśliwa i nawet nie czułam za bardzo zmęczenia. Ono przyszło dopiero później i na razie za bardzo n ie chce odpuścić. Bardzo się cieszę, ze mój pierwszy ultramaraton ukończyłam w Bieszczadach. Te góry mają w sobie coś magicznego. Dlatego wracamy tam już w styczniu :)


aaa, zapomniałabym: była i regeneracja - na  kwaterze czekali już zapaleni kibice ... piłki nożnej. Piłkarze dostarczyli emocji a gospodarze trunki, które w drugiej połowie zwaliły mnie z nóg ;)

3 komentarze:

  1. Gratulację! Podejście nie było na Hyrlatą tylko Chryszczatą. Być może do zobaczenia w styczniu :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dalej, dalej kolana ultrasa... GRATULACJE !!!

    OdpowiedzUsuń
  3. dziękuję, choć tak naprawdę to nie ma czego :) Trening czyni mistrza, poczytałam trochę teorii i w ten weekend kolanka znów bolały. Ćwiczyłam je na zbiegach z pienińskich szczytów, również w formie zjazdów i ślizgów :) Jeszcze tylko kilkaset godzin spędzonych na zbiegach i nawet nie będę pamiętać, ze te kolana tam są :)

    OdpowiedzUsuń