wtorek, 6 października 2015

Medzinárodný maratón mieru Košice



Kilka razy zmieniałem decyzję dotyczącą miejsca w którym ma nastąpić jesienny start maratoński. Była Warszawa, były Koszyce, była Warszawa i zostały Koszyce.
Warszawską trasę pokonałem już dwa razy. Koszyce wabiły mnie tradycją. Ciekawiło mnie jak wygląda najstarszy maraton na kontynencie, który jest organizowany już 92. raz. Oprócz tego szybka trasa i malownicze miasto. Po takim biegu spodziewałem się perfekcyjnej organizacji. Pierwsza wpadka organizatora miała miejsce już przy wydawaniu pakietów - brak koszulek w rozmiarach innych niż XL w przypadku mężczyzn, oraz S w przypadku kobiet. Koszulek nie ma i nie ma też znaczenia fakt, że każdy przy rejestracji zaznaczał pożądany rozmiar. Miasto malowniczo położone pomiędzy zielonymi pagórkami, no i zabytkowa starówka przez, którą maraton przebiegał dwa razy naprawdę piękna. Plan czasowy to pokonanie życiówki, czyli wszystko co będzie poniżej 2:59 będzie szczęściem. Start o godzinie 9.00. Z jednego miejsca rusza: maraton, połówka i sztafeta. Strefy oznaczone w niejasny sposób. Nie wiem czy faktycznie tak było, ale organizator zadeklarował, że strefy zamknie 20 minut przed startem. Wolałem nie sprawdzać, więc ok. 8.40 karnie ustawiłem się w strefie A. Tuż przede mną ustawił się starszy gość z chorągiewką peacemakera na 3:00. Widziałem już na Półmaratonie Warszawskim zająców pośpiesznie zrzucających takie chorągiewki niedługo po rozpoczęciu biegu, więc zapamiętałem jak człowiek wygląda. Postanowiłem się trzymać go przez pierwsze kilometry. Jakieś było moje zdziwienie kiedy pierwsze 1000 m przebyłem w 4:02 minuty, a zając regularnie oddalał się ode mnie. Przez pierwsze 5 km miałem go w zasięgu wzroku, ale ponieważ każdy kilometr wychodził poniżej 4:10 przestałem zwracać na niego uwagę i biegłem swoje 4:10 - 4:15. Chorągiewka z pleców zająca spadła po kilometrze. Przekazał ją rowerzyście, który jechał koło niego. Do połówki jest na trasie jest mocno gęsto. Wyprzedzam się z uczestnikami połówki i sztafety, których było oczywiście o wielu więcej niż maratończyków. Maraton to dwie pętle, z których każda kończy się odcinkiem prowadzącym przez wspaniałe stare miasto. Na połówce mam 40 sekund zapasu, poniżej życiówki. Na 30. kilometrze 20, więc wszystko idzie zgodnie z planem. Na 35. wiem, że nie przyśpieszę. Postaram się utrzymać to co mam, jest ciężko. 


Powoli zwalniam. Tracę po kilka sekund na kilometrach od 35. do 37. Ale mam nadzieję, że odbiję się jeszcze od tego. Próbuje zmieniać rytm kroków, technikę, starając się tracić jak najmniej i przeczekać kryzys. Na 37 km dogania mnie zając na 3:00 ze swoim rowerowym suportem. Biegnie za nim już tylko jedna osoba. Wiem, że jest moją szansą na złamanie 3 godzin. 37 kilometr pokonuje w 4:10 min, ale na początku 38. nogi całkowicie przestają kręcić. Peacemaker oddala się. 


Walczę z całych sił, ale tempo spada do 5 - 6 minut na km. Przechodzę do marszu. Mam ochotę wyłączyć zegarek i po prostu dojść do mety. 


Chwilę idę. Ale nie... nie będę łaził. Wyrwę tyle sekund dystansowi ile tylko będę mógł. Nie jestem w stanie przeliczyć ile mogę mieć na mecie, ale nie patrzę na zegarek, nie myślę o tym, że biegnę żałośnie wolno. Po prostu wydzieram ile tylko mogę i z całej siły. Kończę w 3:08:04. Nie jestem zadowolony. Zastanawiam się co zawiodło. Przychodzi mi do głowy kilka czynników, ale chyba nie dowiem się, co tak naprawę było najważniejsze. Na początku jestem zdruzgotany... ale z każdą godziną coraz bardziej doceniam zarówno wynik biegu jak i lekcję którą odebrałem. 



1 komentarz: