środa, 11 maja 2016

Czwarty czyli drugi Maraton Lubelski

(fot. Andżelika Gałus)
Maraton jest dla mnie niepowtarzalnym dystansem, ze specyfiką sprawiającą że ten bieg można prawdziwie pokochać, jednocześnie podczas każdego startu nienawidząc go, urągając i przysięgając sobie i światu, że nie zrobi się tego nigdy więcej.
W Lublinie startowałem do tej pory tylko w pierwszej edycji. Później przez dwa lata jakoś nie mogłem się z nim spotkać wynajdując inne biegi w tym czasie, chyba mając z tyłu głowy gdzieś to, że to zawsze pod domem i jeszcze zdążę go zaliczyć w przypadku gdy nie będzie w tym czasie ciekawych alternatyw. Ten stał się naturalnym następstwem, tego, że idea Grand Prix Lublina wydała mi się na tyle ciekawa, że warta poświęcenia jej kilku miesięcy. Natomiast kiedy moi znajomi i przyjaciele dwa tygodnie wcześniej biegli Orlen w moim wnętrzu mały, płaski asfaltowy chochlik dobijał się z i wymachiwał swoim kalkulatorem tempa i czasu... 4:08 min/km to 2:55... 4:10 to 2:56. Trochę kuło, że mnie tam nie ma. Kalkulacją na Lublin było powtórzenie ostatniego wyniku z Krakowa - 4:15 to 2:59. Uwierzyłem, że jest to realne i na przełomie października i listopada tamtego roku pod okiem Pawła Wysockiego Lubelskiego Biegacza z Lublina rozpocząłem przygotowania. Moje dotychczasowe trening zmieniły się. Zacząłem biegać odrobinę mniej, ale szybciej. Same akcenty były podobne, chyba w tej dziedzinie nic nowego nie można stworzyć (podbiegi, drugi zakres, trzeci zakres, wybieganie). Największą nowością była dla mnie prędkości wybiegania. Do tej pory Tomasz tołkował mi, że wybieganie ma być wolne. Im wolniej tym więcej zdrowia zachowam na akcenty. Paweł tłumaczył, że ma być robione w tempie "optymalnym" i rozpisywał mi je w prędkościach z przedziału 4:35 - 4:50 min/km. Wolniej praktycznie nie biegałem. Na początku ciężko było mi się przestawić z mojego 5:15 - 5:20 min/km. Za to kilometraż rzadko przekraczał 80 km tygodniowo (chyba tylko dwa razy nabiegałem około 95km). Najdłuższe wybieganie to 28km. Po drodze, praktycznie z treningu udało mi się poprawić życiówki na 5 i 10 km.

(fot. Jaromir Ultralover Krzyszczak)
8  maja na linii startu stanąłem wypoczęty, naładowany węglowodanami i pełen wiary w to, że się uda na mecie zobaczyć wskazanie zegara zaczynające się od cyfry 2. Dodatkowym wsparciem i jak się później okazało niezbędnym motywatorem był suport rowerowy w postaci mojego przyjaciela Tomasza. Ruszyliśmy o 9.00 w temperaturze około 14 stopnii. W zasadzie ruszam sam. Kilku znajomych celuje w podobny czas i domyślam się, że ukształtuje się jakaś grupa, ale zaczynam sam. Wiem, że są gdzieś za mną, ale postanawiam nie czekać, biec swoje. Staram się ruszyć rozważnie, ale pierwszy kilometr klika poniżej 4 minut. Zwalniam i drugi pokonuje już założonym tempem. Dopiero na 5 km odpuszczam kilka sekund - pierwszy poważny podbieg - górka sławinkowska. Jest naprawdę "rześko" i przyjemnie. Delektuje się biegiem i pilnuje tempa. Na 5 km przyjmuje kubek wody. Przez cały maraton na każdym punkcie wypijam chociaż małego łyka. Na Zbożowej pierwsi "moi" kibice (dzięki Bożenka). W tamtych okolicach łapię się z Karolem F. Biegnie na 2:55 więc wiem, że będzie przyśpieszał. Lecimy razem do końca Willowej. Na tej ulicy usłyszałem kolejny doping (dzięki M&J&Z&J)  i cykanie wolnobiegu roweru Tomka. Dostałem błyskawiczny raport z trasy i instrukcję, że mam się nie odzywać tylko biec. Z wielką lekkością wyprzedza nas Artur J. (na mecie 02:51:05).

(fot. Jacek Jany)
(fot. Jaromir Ultralover Krzyszczak)
Na 10 km pierwszy żel i kolejny doping (dzięki Lachowicz family i Michał). Ta i kilka następnych ulic to miejsce moich wybiegań. Znam tu każdą nierówność. Jest naprawdę miło i przyjemnie. Na zbiegu ze Spółdzielczości Pracy dopada mnie mega radość. Jest fantastycznie. Cieszę się że biegnę w Lublinie, że czuje się dobrze, że jedzie ze mną Tomek, że niebo jest niebieskie. To jest bardzo przyjemy czas. Tempo mam cały czas pod kontrolą. Bardziej skupiam się na tym, żeby nie było zbyt szybko niż wkładam wysiłek w przyśpieszanie. Na Mełgiewskiej dogania mnie Kamil G. Razem biegnie się trochę łatwiej, tym bardziej że wiatr dokucza, aż do Grygowej. Pod koniec Mełgiewskiej wyprzedzam Tomka K. Jest to dla mnie o tyle istotne, że w klasyfikacji Grand Prix Lublina jest jedno miejsce przede mną i mam szanse go przegonić po tym biegu. Połówka wypada w pobliżu przecięcia z Al. Witosa. Na macie pomiaru zameldowałem się w czasie 1:29:24. Wszystko idzie zgodnie z planem. Na trasie pojawia się Paweł W. na rowerze. Mówi, że dobrze wyglądam. Nie czuje się już świeżo, ale adekwatnie do 21 km. Jak to na połówce. Ani dobrze, ani źle. Pierwsze zmęczenie dopada mnie na podbiegu ulicy Męczenników Majdanka. Po skręcie w Krańcową widzę Justynę. Głośno krzyczy, a ja śmieję się w duchu bo to kolejne miejsce gdzie na mnie czeka. Jestem w podziwie dla jej determinacji i mobilności. I to jeszcze nie było ostatnie spotkanie tego dnia. Dzięki Justyna. Za zbiegu Dywizjonu 303 Kamil, który biegnie ze mną już ładnych kilka kilometrów przyśpiesza. Myślę o tym, żeby się go złapać, ale studzę głowę i robię swoje. Widzę go jeszcze na ul. Zemborzyckiej. Tam czuje, że zrobiło się naprawdę ciepło. Podbieg na tej ulicy odczuwam już jako ciężki. Wkładam w utrzymanie tempa coraz więcej wysiłku. Na Diamentowej biorę żel, a kiedy słyszę za sobą sapanie wiem, że nadciąga... to on - Maciej B. Ostatnio nie mam z nim szans. Parowóz okolicznych wyścigów, wiecznie sapiący i prychający, a także niezwykle zdeterminowany i szybki. Tomek mówi, żebym się go złapał za wszelką cenę, ale wiem co mnie jeszcze czeka i odpowiadam mu, że to jeszcze nie jest czas na "za wszelką cenę". Na to przychodzi czas na Jana Pawła. Czyli od 31 kilometra. Tam też do zestawu naszego biegacz - rowerzysta (w którym jak już wtedy myślę na moje nieszczęście pełnię rolę tego na nogach) przyłącza się ku mojemu zdziwieniu drugi pedałujący czyli mój ojciec. Towarzyszy nam przez sporą cześć tego podbiegu.

(fot. Aleksandra Wojtachnia)
Jest ciężko. Czuje, że mój krok stracił sprężystość i tłukę piętami i asfalt. Ostatniego wspomagacza każdego maratonu czyli Power Bombę planowałem na 35 km, ale mam wrażenie że za chwilę mogę być w opałach i proszę Tomka, żeby dał mi ją na 32. Pięć kilometrów podbiegu pod Jana Pawła to naprawdę porządny wpierdziel dla moich nóg i całego organizmu. Woda już od kilku ładnych kilometrów wylewana na siebie nie daje rady już chłodzić. Jest gorąco, ciężko i gorąco. Nie mam już siły nawet machnąć do kibiców (dzięki Paula i Mama). W tym czasie Tomasz wychodzi z siebie motywując mnie. Nie będę przytaczał wszystkiego co do mnie krzyczał, części nie pamiętam, a większa część nie nadaje się do publikacji. On jak nikt inny wie jak do mnie trafić. Jaką strunę szarpnąć, żeby moje nogi pograły jeszcze chwilę w tym samym rytmie. Mam wrażenie, że walczę o każdy metr. Mam naprawdę dość. Na początku Kraśnickiej znowu jest Justyna i rodzina Witków, których prawie nie widzę, ale za to świetnie słyszę ich instrumenty dęte i krzyki. Wiem, od Tomka, że dochodzi mnie Darek L. Tomek wydziera się: "nogi... pracuj rękami..nie będzie poprawki, to twoja jedyna szansa... Darek ci nie odpuści tego biegu... ". Dario to mój serdeczny kolega i jestem pewien, że nie odpuści. Cisnę jak mogę, wiem, że jeśli mnie wyprzedzi to na końcówce nie mam szans z tak doświadczonym zawodnikiem i jego zabójczym finiszem. Boli jak diabli. Nie bardzo już wiem co. Chyba po prostu wszystko, a najbardziej głowa, która karze przestać, pyta po co mi to. Darek wyprzedza mnie na Racławickich. Wydaje mi się, że między 41 a 42 km. Wygląda naprawdę świeżo. Nie odpuszczam. Łapię się i po chwili udaje mi się jeszcze raz szarpnąć i wyprzedzić go. Darek znowu szarpie ale tym razem tak mocno, że nie mam już sił dotrzymać kroku zielonej koszulce. Jak potem powiedział ostatni kilometr pokonał w trzy i pół minuty. Na mecie jest ponad 20 sekund szybciej niż ja. 

(fot. Andżelika Gałus)
02:59:26 to mój czas na mecie. Jestem trzynasty. Drugi raz się udało magiczną barierę. Tym razem na tak wymagającej trasie. Mega szczęście i przede wszystkim ulga, że nie muszę już przebierać nogami. Dodatkowym smaczkiem była wiadomość, która dotarła do mnie przeszło 50 minut później - mój sukces trenerski w postaci życiówki Małgosi tj. 3:51:11 - wielkie gratulacje.

Bardzo dziękuję wszystkim, którzy krzykiem i dobrym słowem pomogli mi na trasie. Nie byłbym w stanie wszystkich wymienić. Doping naprawdę dodaje skrzydeł. Dziękuję Pawłowi (Lubelski Biegacz) za pomoc trenerską i największe wielkie dzięki dla Tomka, który oprócz tego że był ze mną na trasie tego dnia nieocenioną pomocą to przez całe miesiące mentalnie wspierał mnie w przygotowaniach. Na koniec oddaję głos tym dwóm osobom. 

Tomasz: Wspaniale było zobaczyć jak Paweł walczy, z rywalami i z samym sobą. Tego co się działo od Diamentowej aż po metę, nie da się opisać. Jeden wielki bój fizyczny jak i psychiczny. Jeszcze w poniedziałek miałem tysiące myśli w głowie, tak bardzo przeżywałem ten bieg, a co dopiero Paweł. To on zaryzykował, on to wytrzymał i odebrał zasłużoną nagrodę w postaci nowej, bardzo dobrej życiówki w wymagającym terenie. Zgodziłem się i było warto…zawsze warto pomagać, ale komuś tak ambitnemu i zdeterminowanemu po trzykroć warto. To był piękny pokaz determinacji i walki do końca. Gratuluję Kolego!

Paweł (Lubelski Biegacz): Współpraca z Pawłem należała do bardzo udanych. Nie było żadnych problemów z realizacją planu treningowego. Paweł zalicza się do kategorii aktywnych biegaczy. Jak pojawiał się problem, to reagował bardzo szybko. Jego największym atutem jest walka do samego końca. Nigdy nie odpuszcza. W trakcie naszej współpracy Paweł ustanowił wartościowe życiówki na 5 i 10 km. Podkreślam, że było to z treningu do maratonu, który pobiegł mądrze, co przełożyło się na zrealizowanie założeń. Życzę sobie współpracy z takimi zawodnikami.

2 komentarze:

  1. Fajna relacja
    Mam takie pytanie. Czy długie wybiegania w szybkim tempie robimy tylko w przygotowaniach do maratonu, powiedzmy ostatnie 2-3 miesiące przed startem ? Czy lepiej je na stałe w planie treningowym umieścić ?

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki. Ciężko mi odpowiedzieć na to pytanie bo moje wybiegania "ożywiły" się od niedawna. Ale czuje że to dobrze na mnie działa, wiec na pewno zostawie je w szybszym tempie niż dotychczas.

    OdpowiedzUsuń